Po prawie całej dobie spędzonej w autokarze w końcu zawitaliśmy do Sofii. O samej podróży nie ma co dużo mówić. Bywało ciężko, zwłaszcza porą nocną. Drogi w Rumunii dawały się we znaki i uporczywie nie dawały spać. Problemem była też bariera językowa. Linie autobusowe bułgarskie, kierowcy bułgarscy, nawet zdecydowaną większość pasażerów stanowili Bułgarzy. Cóż, rozumieliśmy to co najważniejsze, a co słychać było co około 4 godziny: „20 minut odpoczywki”! Najwyższa pora zacząć uczyć się języka, bo tutaj na miejscu też nic nie rozumiemy, a o dziwo ludzie nie imponują znajomością angielskiego…
Sofia powitała nas najlepiej jak mogła. 21 stycznia i temperatura powyżej 10 stopni. Dla nas to niemalże wiosna! A wrażenie potęguje fakt, że żegnając Katowice na termometrze było około -3, -5 stopni… Samo miasto jednak nie robi wielkiego wrażenia. Nie ma tu drapaczy chmur, ani budynków rodem z Madrytu czy Paryża. Przejawia ona (dop. Sofia) jednak cechy typowej stolicy. Jest wielka, zatłoczona i pełna taksówek, których kierowcy tylko czyhają na okazję, żeby wycyckać turystę na parę lew. Ma na pewno swój urok, swoją magię, którą trzeba po prostu odkryć. Przynajmniej ja mam nadzieję, że już niedługo będzie mi to dane 🙂
Ostatnie komentarze